Widziałam, wiedziałam, milczałam

Widziałam, wiedziałam, milczałam
(fot. squacco / flickr.com)
Logo źródła: Życie Duchowe Józef Augustyn SJ / slo

"Ten stan jest nie do wytrzymania, świadomość swojego współudziału rozdziera mi duszę. Przytłacza poczucie winy wobec następnych pokoleń. Jako psychiatra dobrze zdaję sobie sprawę z mojego stanu, rozumiem przyczyny jego powstania. Nie potrafię sama uwolnić się od niego..." Z Anną Stretowicz-Garbolińską*, psychiatrą pracującym w Związku Radzieckim, rozmawiał Józef Augustyn SJ.

Odpowiem na to pytanie anegdotą o dwóch przyjaciołach, z których je den dawno temu wyjechał do Nowego Jorku. Po dłuższym czasie dzwoni do swojego przyjaciela w Związku Radzieckim i pyta: "Jak wam się tam teraz żyje?". "Dobrze!" - słyszy odpowiedź. "A czy czytacie przynajmniej jakieś gazety?". "Oczywiście! Inaczej skąd byśmy wiedzieli, że żyje się nam dobrze?".

Obywatele Związku Radzieckiego zawsze mogli przeczytać w gazetach, że żyje się im znakomicie. Zanim nastała głasnost prasa informowała, że tylko to, co nasze, radzieckie, jest najlepsze, a naród radziecki jest najbardziej postępowym i rozwiniętym narodem świata. Złośliwi znaleźli medyczne określenie na to zjawisko - paraliż postępujący. Radziecki paraliż był chyba najszybciej postępującym paraliżem na ziemi. Doskonałym komentarzem do radzieckiej rzeczywistości były krążące dowcipy, na przykład znane hasło: "Wszystko dla człowieka, wszystko w imię człowieka" ktoś spuentował: "I nawet widziałem portret tego człowieka". Propagandowy wiersz Włodzimierza Majakowskiego, w którym poeta pisał: "Mówimy Lenin - mamy na myśli partia; mówimy partia - mamy na myśli Lenin", zyskał komentarz: "I tak całe życie - jedno mówimy, a co innego mamy na myśli". Szkoda, że nikt nie zebrał tych żartobliwych dopowiedzeń i anegdot z okresu Rosji Radzieckiej. To znakomite źródło wiedzy o tym, w jakich warunkach wtedy żyliśmy.

O tym, co działo się za rządów poszczególnych przywódców, dowiadywaliśmy się zwykle już po ich śmierci. Następca rozpoczynał swoje rządy od totalnej krytyki poprzednika - dosłownie mieszał go z błotem, obnażał wszelkie problemy, jakie nabrzmiały w społeczeństwie. Być może dzięki takiej taktyce nowy przywódca nabierał pewności siebie, a obywatele za pośrednictwem wszystkich mediów otrzymywali obszerne informacje do-tyczące sytuacji w kraju. Polityka dezinformacji uprawiana przez władzę radziecką dotyczyła nie tylko spraw wewnętrznych, ale też tego, co działo się za żelazną kurtyną, szczelnie opasującą Związek Radziecki oraz kraje satelickie. Za Stalina i Chruszczowa niektórym udawało się odbierać sygnały rozgłośni Radia Swoboda czy Głosu Ameryki - z nich czerpali wiedzę o sytuacji na Zachodzie. Informacje te przekazywali jedynie zaufanym osobom, ponieważ słuchanie zagranicznych stacji groziło poważnymi konsekwencjami. W trybie natychmiastowym można się było znaleźć na liście przeciwników ustroju, jako że powszechnym zjawiskiem były wzajemne denuncjacje. Donosicielstwo (stukaczestwo) było na porządku dziennym. Szydercy kpili, że żyjemy w kraju, w którym prędkość stuku (donosu) jest większa niż prędkość światła.

DEON.PL POLECA


Pozostawaliśmy w całkowitej izolacji od tego, co działo się na świecie. Mam na myśli nie tylko sferę polityczną czy gospodarczą, ale też kulturalną. W Związku Radzieckim prześladowano inteligencję i twórców kul tury, jeśli ich twórczość nie odpowiadała nakazom władzy. Wielu poetów, pisarzy, kompozytorów itp. zmuszono do emigracji, a ci, którzy zostali, znaj dowali się pod zawsze czujnym nadzorem odpowiednich organów. Niektórzy przystosowywali się do takich warunków, inni pozostawali wierni sobie, ale koleje ich życia tragicznie się załamywały. Przykładów jest nie skończenie wiele i dziś są już znane, dzięki zmianom za czasów głasnosti.

Kilka pokoleń obywateli Rosji Radzieckiej żyło też w całkowitej pustce duchowej w szerokim znaczeniu tego słowa, w warunkach wspomnianego stukaczestwa, lęku i oportunizmu. Cierpiała na tym także nauka, na przykład genetykę uważano wówczas za naukę reakcyjną, skostniałą. Na wyższych uczelniach zakazany był Freud, a psychoanaliza, mająca na celu między innymi uwolnienie człowieka z lęków, była uważana za naukę wywrotową. Nie wolno też było mówić o najwybitniejszych filozofach. To były naprawdę straszne lata dla niezależnej myśli, kultury, dla religii. Doskonale je pamiętam.

Mówiła Pani opustce duchowej. Pani jednak urodziła się w rodzi nie katolickiej i od wczesnego dzieciństwa była wychowywana w duchu religijnym.

Urodziłam się w 1937 roku, w czasach krwawego ateizmu. Kościoły już wcześniej zostały niemal doszczętnie zniszczone - pozrywano z nich krzyże, mordowano kapłanów albo zsyłano na Sybir. Dla komunistów religia była tylko "opium dla mas", chcieli więc ją całkowicie wyplenić. W mojej rodzinie, na szczęście, władzy ludowej się to nie udało. Kiedy leżałam jesz cze w kołysce, pochylała się nade mną uśmiechnięta twarz mojej rodzonej mamy, a ze ściany patrzyła na mnie moja Matka Niebieska, Bogurodzica karmiąca Dzieciątko. Bez względu na straszne czasy w naszym domu zawsze wisiały na ścianach ikony, nigdy też nie schowaliśmy dużego drewnianego krzyża, choć było to ogromnie niebezpieczne.

W latach pierwszej i drugiej wojny światowej, w czasie klęski głodu na Ukrainie i mordowania duchowieństwa, babcia straciła męża i dziesięciu synów. Ocalała tylko jedna jedyna córka - moja mama. Jej z kolei wojna odebrała męża. Dlatego, gdy przychodzili do domu policaje i krzyczeli, żeby ściągać ze ścian ikony, bo nas wystrzelają, babcia bardzo spokojnie odpowiadała: "Strzelajcie sobie!". I dodawała: "Bójcie się nie tych, którzy zabijają ciało, ale tych, co zabijają duszę". To zdanie z Ewangelii było jednym z pierwszych, nad którym wiele rozmyślałam. Gdy ktoś pyta mnie, kiedy zaczęłam się modlić, zawsze odpowiadam, że chodzić, mówić i modlić się zaczęłam jednocześnie, w tym samym czasie. W najwcześniejszym okresie życia nauczyłam się od babci, że jeśli Bóg będzie w moim życiu na pierwszym miejscu, to wszystko inne będzie na swoim miejscu. Bardzo dużo podobnych słów od niej słyszałam, a po latach, kiedy wiernym zwracano świątynie i znów zaczęto odprawiać nabożeństwa, odkryłam, co oznacza zwracać swoje życie ku Bożemu słowu.

Fundament mojego życia został więc położony we wczesnym dzieciństwie, kolejne lata układały na nim nowe cegiełki.

Z religijnego domu rodzinnego musiała jednak Pani pójść do ateistycznej szkoły.

Już w pierwszej klasie pojawiła się świadomość jakiegoś rozdwojenia. W szkole o Bogu mówiono rzeczy zupełnie sprzeczne z tym, co słyszałam w domu. Z początku próbowałam jakoś bronić i chronić swojego Boga. Zawsze za to obrywałam albo byłam wyśmiewana. Wtedy po raz pierwszy w życiu dotarło do mnie, że o Bogu nie da się mówić, o Bogu koniecznie należy milczeć. Przestałam więc mówić o Bogu w szkole, a koleżanki i koledzy zaczęli mnie traktować łagodniej.

Kiedy miałam dziesięć lat, zostałam wcielona w szeregi pionierów. Procedura przyjęcia była bardzo prosta: kandydatów ustawiano w rzędzie podczas apelu i wszystkim nakładano czerwone pionierskie chusty, mówiąc, że teraz jesteśmy "młodymi leninowcami - dziećmi Lenina-Stalina". Padało pionierskie hasło: "Do walki za sprawę Lenina-Stalina gotów!". Odpowiedzią na nie był zgodny dziecięcy chórek: "Zawsze gotów!". W ten sposób zostałam pionierką - dziecięciem Lenina-Stalina. Ani mnie, ani pozo stałych uczniów nikt o zgodę nie pytał. W tamtej chwili spadł na mnie jakiś niepokój - w szkole twierdzą, że jestem dzieckiem Lenina-Stalina, ale ksiądz, któremu niedawno zezwolono w naszych okolicach na posługę, głosił coś zupełnie innego. Pamiętam, że babcia, jak tylko dowiedziała się, że w sąsiedniej miejscowości jest kapłan, natychmiast zawiozła mnie do nie go, żeby mnie ochrzcił. Kościołów wówczas jeszcze nie zwrócono, więc po ceremonii chrzcielnej w wiejskiej chacie usłyszałam, że odtąd jestem dzieckiem Bożym. Czyim więc dzieckiem naprawdę byłam, Boga czy Lenina-Stalina?

To rozdwojenie bardzo mnie uwierało. Pojawił się też kolejny problem: co z pionierską chustą? Każdy pionier musiał ją codziennie nosić. Uczniów bez chusty dyżurni nie wpuszczali do szkoły. Kiedy ktoś zapomniał chusty, ku przestrodze wywoływano go na apelu, udzielano publicznej nagany i odsyłano po nią do domu. Znalazłam wyjście z tej sytuacji: wracając ze szkoły zawijałam chustę w szmatkę i chowałam w jakichś zaroślach, a idąc na lekcje wyciągałam ją i nakładałam. To było pierwsze kłamstwo i pierwsze doświadczenie wewnętrznego konfliktu. Pamiętam, że w wieku jedenastu lat pierwszy raz się z tego krętactwa spowiadałam. Odpowiedź kapłana była prosta: "Nie możesz służyć dwóm panom. Wybór należy tylko do ciebie".

Wybór, którego wtedy dokonałam, stał się dla mnie prawdziwym ciężarem. Był jak mała śnieżna kula, która rośnie w miarę toczenia po śniegu. Ten mój wybór stał się podstawą dla kolejnych, podobnych dokonywanych już w dorosłym życiu. Dalej nosiłam chustę, chowałam ją w krzakach, a w domu nikt nigdy się o tym nie dowiedział. W dalszym ciągu też chodziłam (ściśle mówiąc jeździłam) na nabożeństwa, spowiadałam się i przyjmowałam Komunię świętą, tylko że przy spowiedzi nigdy więcej nie wspomina łam o chuście.

Już jako dziecko znalazła się Pani w dramatycznie trudnej sytuacji moralnej.

Bałam się. W pamięci miałam reakcję rówieśników, gdy mówiłam o Bo gu, wiedziałam też, że mogą mnie wyrzucić ze szkoły, że trzeba będzie przejść przez kary i reprymendy, a w końcu i tak mnie zmuszą do noszenia pionierskich atrybutów. Trudno mi było zaakceptować to rozdwojenie. Nie chciałam tego, męczyło mnie sumienie, ciążył jakiś smutek. To było dla mnie straszne. Później moja "podwójna strategia" spowszedniała mi, przyzwyczaiłam się do niej. Poza tym, do pionierów nie należy się przecież wiecznie. Z czasem wszystko to się zatarło w mojej pamięci.

Niestety, w dorosłym życiu podobne sytuacje pojawiały się wciąż na nowo. Niektóre decyzje podejmowałam, nie uświadamiając sobie jasno tej "podwójnej gry", ale były też decyzje zamierzone, usprawiedliwiane myślą - "Czy mam jakiś wybór?". Mój żal za grzechy miał różne natężenie, różna była głębokość mojej skruchy. Jeśli miałam jakiś przebłysk krytycznej samooceny moralnej, szłam do spowiedzi. Jednak, na ile pamiętam, moje wyznanie grzechów przypominało wówczas raczej ślizganie się po powierzchni. Tak mijało całe moje świadome, dojrzałe życie. Sumienie stawało się coraz cięższe, bardziej obciążone bagażem, który nie zdradzał swojej wagi. Aż do czasu...

Nie jest możliwe opowiedzieć o wszystkim, jednak pewne sprawy dręczą mnie do dziś. Chodzi mi przede wszystkim o sprawy związane z moją pracą. Jestem z wykształcenia psychiatrą i nadal pracuję w swoim zawodzie, mimo przejścia na emeryturę.

Mój staż pracy wynosi czterdzieści cztery lata. Cały czas w psychiatrii. Zmieniał się tylko profil mojej pracy. Najpierw pracowałam w szpitalu psychiatrycznym, w tym na oddziale ekspertyz sądowo-psychiatrycznych (SPE), później jako psychiatra w poza-szpitalnej służbie zdrowia. W latach, kiedy z psychiatrii wydzielono narkologię jako osobną specjalizację zajmującą się leczeniem uzależnień, zostałam przydzielona do ambulatoryjnego leczenia osób cierpiących na chorobę alkoholową. Ponadto moim zadaniem było wykrywanie nowych przypadków alkoholizmu, ich rejestracja, nakłanianie chorych do poddania się leczeniu lub stosowanie leczenia przymusowego. Zawsze kochałam moją pracę i nadal kocham. Pan nagrodził mnie darem współcierpienia z chorym człowiekiem. Zawsze pracowałam z pasją i oddaniem.

Skąd wobec tego bierze się to poczucie ciężaru?

Przede wszystkim to skutek mojej pracy na oddziale ekspertyz sądowo--psychiatrycznych, w latach zaostrzonej walki z "niepokornymi" obywatelami, niezadowolonymi z porządku obowiązującego w państwie. Na obserwację na oddziale ekspertyz trafiały osoby chore psychicznie lub z podejrzeniem, sprawcy lub podejrzani niektórych ciężkich przestępstw. Każdy obywatel, który złamał prawo, lub jego krewni w trakcie śledztwa mogli oświadczyć, że do przestępstwa doszło w wskutek choroby. Również funkcjonariusz śledczy, jeśli domniemywał u podejrzanego zaburzenia psychiczne, miał obowiązek skierować go na obserwację psychiatryczną. Po uzyskaniu zgody prokuratora eskortowano podejrzanego do szpitala na oddział ekspertyz sądowo-psychiatrycznych, gdzie przez cały czas pozostawał pod strażą. Po wydaniu orzeczenia psychiatrycznego trafiał prosto w ręce organów ścigania. Istniał specjalny wykaz przestępstw, na przykład zabójstwo, po dokonaniu których oskarżonych obligatoryjnie kierowano na obserwację.

Obowiązkowej ekspertyzie sądowo-psychiatrycznej podlegały także oso-by ścigane na mocy artykułów politycznych, a więc wszyscy "wrogowie systemu". Gdy ktoś został zadenuncjowany - po udowodnieniu mu przez odpowiednie służby próby naruszenia ustroju państwa - ponosił odpowiedzialność karną. W takim przypadku cała procedura medyczna miała oczywiście podłoże ideologiczne i była narzędziem represji, służącym do moralnego łamania ludzi. W okresie, gdy pracowałam na oddziale ekspertyz sądowo-psychiatrycznych, spotykałam takich ludzi maltretowanych, okaleczonych psychicznie. Nie dopuszczano mnie do pracy z nimi, ale i nie zabraniano kontaktu. Jako specjalista byłam pewna, że to ludzie umysłowo zupełnie zdrowi, ale aby ich zniszczyć, diagnozowano u nich ciężkie psychozy. Po otrzymaniu "ekspertyzy" takiego chorego - wyrokiem sądu - kierowano na "terapię" w specjalnej zamkniętej klinice, gdzie był przetrzymywany "do pełnego wyleczenia". Tam podawano mu silne leki psychotropowe.

W dobie głasnosti w wielu mediach pojawiły się liczne materiały na temat ekspertyz psychiatrycznych i ich konsekwencji, świadectwa osób, które zostały im poddane. Czytając prasę, często natrafiałam na te relacje i nawet rozpoznawałam znane mi osoby.

Kiedy pracowałam na oddziale ekspertyz sądowo-psychiatrycznych, ciągle słyszałam głos swojego sumienia, które boleśnie doskwierało, gry zło, tłukło się i powtarzało: "Co ty robisz?! Gdzie ty pracujesz?!". A ja temu głosowi stale zadawałam pytanie: "Czy mam jakąś alternatywę?!". Ten wewnętrzny dialog prowadziłam w tamtym okresie niemal bez prze rwy. To dziwne, ale właśnie w tym momencie, rozmawiając z ojcem, spostrzegłam, że jeszcze nigdy się z tego nie spowiadałam. Pierwszy raz mówię o tym głośno, dlaczego? Sama nie wiem! Przecież wyraźnie to sobie uświadamiałam: widziałam, wiedziałam i milczałam! I żyłam z tym ciągłym, dławiącym ciężarem nieczystego, niespokojnego sumienia. Było to prawdopodobnie zbyt trudne doświadczenie, a ja miałam wtedy za małą wiarę, żeby uświadomić sobie cały ogrom nieprawości, której byłam świadkiem, i by się jej konsekwentnie przeciwstawić.

To jedna z wielu podobnych sytuacji, chociaż na szczęście nie wszystkie wywołują aż tak wielkie przygnębienie. Zdarzały się inne przypadki, kiedy bagatelizowałam to, że postępuję niezgodnie z własnym przekonaniem, chociaż w duszy, w podświadomości, w sercu zawsze miałam po czucie, że powinnam powiedzieć "nie".

Zajmowałam się nią od momentu powstania tej dyscypliny w latach siedemdziesiątych, za czasów Breżniewa. Reakcja środowiska lekarzy psychiatrów na powstanie w naszym kraju narkosłużby była, delikatnie mówiąc, ironiczna i beztroska. Nastały wówczas "radosne" czasy - żelazna kurtyna zaczęła rdzewieć, powstały w niej dziury, przez które naród ruszył za granicę, dokąd dotychczas mógł się wybrać tylko w marzeniach. Euforię spowodowaną pierwszym haustem świeżego powietrza obficie zwilża no mocnymi trunkami. Czasy Breżniewa to totalna zabawa - uginające się od potraw stoły i mnóstwo spirytusu. Wszystko i wszędzie załatwiało się za flaszkę samogonu. To okres totalnego pijaństwa.

Wydawać by się mogło, że służba narkologiczna w tym kontekście po-winna być projektem absolutnie koniecznym i bardzo szlachetnym. Niby tak, jednak tej nowej jednostce przydzielono obowiązki czysto biurokratyczne, przede wszystkim, wykrywania i rejestracji pijaków i alkoholików - co nas, narkologów, śmieszyło. Dowcipkowaliśmy, że tworzenie list osób cierpiących na alkoholizm to kolejny, planowy spis ludności. W narkologii pracom statystycznym zostało bowiem przypisane największe znaczenie. Do obowiązków narkologów należało również leczenie, to znaczy terapia ludzi na chorobę alkoholową, w rzeczywistości jednak pozostawało to tylko na papierze.

Dane statystyczne - to ich ciągle domagały się od rejonowych specjalistów rozmaite instytucje: administracja służby zdrowia, różne urzędy, władze partyjne. Ponadto za każdym razem otrzymywaliśmy nieoficjalne, poufne wytyczne, jakie powinniśmy podawać liczby. Gdy takich sprawozdań nazbierało się więcej, razem z pielęgniarką z mojego gabinetu porównywałyśmy je, po czym długo śmiałyśmy się - tak wielkie były między nimi różnice. A zostały sporządzone według odgórnych zaleceń jednego i tego samego organu, w tym samym czasie. Kłamstwo, przekręt, wypaczanie realnej rzeczywistości, praca zgodnie z zasadą "czego tylko sobie życzycie", wysługiwanie się władzy i ani jednego głosu sprzeciwu, odmowy, niezgody na taki styl pracy. Dlaczego?

Wtedy nie można już było tego usprawiedliwiać strachem o własną skórę. Wynikało to raczej z tradycji komunistycznej psychiatrii i z naszej nieodpowiedzialności. Jasne było, że wszyscy kłamią, na każdym poziomie, i wszyscy o tym wiedzą - u nas i gdzieś tam, na szczytach władzy. Dlatego w dalszym ciągu brnęłam w rozgrzeszanie samej siebie, powtarzając: "Ja kie to ma znaczenie, czy moje liczby są prawdziwe, czy fałszywe? Co to zmienia w ogólnej sytuacji?". I robiłam tak, "jak wszyscy". Robiłam i śmiałam się. Wtedy się śmiałam. Wszyscy jednak śmialiśmy się do czasu.

Mam na myśli całą naszą ludzką i społeczną rzeczywistość, która ujawniła się dopiero po upadku komunizmu: rozpad Związku Radzieckiego, pieriestrojka, głasnost, euforia wolności, obalanie pomników wodzów rewolucji, zmiana tablic na gmachach administracji, nowa waluta, nieznane formy handlu, pojawienie się nędzarzy żebrzących o jałmużnę, inteligenci i weterani wojenni grzebiący w kubłach na śmieci, trwoga, zamęt i lęk w oczach ludzi, którzy wtedy utracili pracę, w mediach doniesienia o ko lejnych samobójstwach znanych osobistości, byłych rządzących, gwałtów na eksplozja ostrych psychoz i nerwic wśród przeciętnej populacji. Jako psychiatra widziałam to lepiej od innych.

Można by wyliczyć jeszcze dużo więcej. Kolos na glinianych nogach runął, rozsypał się. Kraj popadł w ruinę - bezkształtna, gigantyczna sterta kamieni, tłucznia i śmieci, a nad nią czarna chmura gęstego, śmierdzącego pyłu, i ja. Nie mogę być w innym miejscu, jestem cząstką tego kraju, tutaj się urodziłam - malutki kiełek, który przebił się na światło dzienne po przez ziemię przesiąkniętą krwią dwóch zbrodniczych wojen światowych, ofiar rewolucji, głodu i kanibalizmu, krwią ofiar terroryzmu. Jestem z tej ziemi i teraz leżę na tej ziemi, nie mam żadnej innej. Jestem źdźbłem tej ziemi, nadłamanym ręką dziecięcej pionierskiej organizacji, pod przeszywającym okiem donosicieli.

Wyrastałam w atmosferze kłamstwa, podwójnej moralności, strachu i oportunizmu. Jestem małym trybikiem tego kraju, w nim otrzymałam wy-kształcenie - radzieckie wykształcenie. Jestem radzieckim psychiatrą i od lat studenckich wiem, że Freud był reakcjonistą, a genetyka to prostytutka wśród nauk. Pracowałam w tym kraju i na jego rzecz. Pracowałam według obowiązujących w państwie zasad i posługiwałam się jego metodami.

Widziałam, wiedziałam i milczałam... W tej stercie ruin jestem jedną z cegiełek. Na tej kupie śmieci jeszcze długo nic nie będzie mogło wyrosnąć. A gdzie mają żyć nasze dzieci? Co po mnie pozostało dla moich wnuków i dla ich wnuków? Jestem odpowiedzialna za to, jak im się wiedzie. Przyjęli ode mnie to, co im dałam. A co im zostawiłam? Ojciec wybaczy, że mówię bardzo emocjonalnie, ale tak to dzisiaj przeżywam, nic na to nie poradzę.

Pozostawanie w takim stanie jest nie do wytrzymania, świadomość swojego współudziału rozdziera mi duszę. Przytłacza poczucie winy wobec następnych pokoleń. Senne koszmary, ciągła nerwowość, brak wyjścia - wszystko to jest niewypowiedzianie trudne. Jako psychiatra dobrze zdaję sobie sprawę z mojego stanu, rozumiem przyczyny jego powstania. Nie potrafię sama uwolnić się od niego. Moje serce jest całkowicie pokryte starymi bliznami, które zaczynają krwawić, kiedy przypominam sobie o ich pochodzeniu. Jednak takich blizn nie da się usunąć chirurgicznie, a tego typu krwotoku nie zatamuje farmakologia czy psychoterapia. Żadna, nawet najgorliwsza praca nad sobą, żadne seanse psychoterapeutyczne ani leki nie dadzą efektu.

Jedyne, co mnie podtrzymuje, wzmacnia i daje nadzieję, to wiara w Bo że miłosierdzie. Wiara, że Pan jest cierpliwy i dobry, ponieważ On jest Miłością. Wiem i czuję, że wysłuchuje mnie, kiedy się do Niego zwracam, że słucha moich próśb. Jest moim jedynym Wybawcą i Lekarzem. Skrucha, szczery żal za popełnione uczynki w tajemnicy spowiedzi przynoszą mi wielką ulgę. I wierzę, że Jezus zabierze mi ten ból i uleczy moje rany. Częsta spowiedź, głęboka skrucha, nieustająca modlitwa do Pana, ciągłe szukanie możliwości okazywania znajomym i nieznajomym dobra, choćby małego - to jedyne rozwiązanie, w którym widzę drogę i światło. Ja wierzę. Mocno wierzę! Niech będzie na wieki uwielbione Twoje wielkie Miłosierdzie, Panie Boże**.

Tłumaczyła Anna Wesołowska

* Anna Stretowicz-Garbolińska zmarła 7 października 2010 roku w Kijowie.
**Swoją drogę życia i wiary Anna Stretowicz-Garbolińska opisała szerzej w autobiograficznej książce Łańcuch wiary, Wydawnictwo WAM, Kraków 2005.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Widziałam, wiedziałam, milczałam
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.